Pierwsze wspomnienie

Tworzyliśmy środowisko niepodległościowe: Andrzej Biernacki, Januszek Pieniążek… Jakoś tak na boku należał do nas Lopek Tyrmand. No i Zygmunt Kubiak – Zbyszek był w jego sprawie sekundantem.

ZDZISŁAW NAJDER

Pierwsze wspomnienie ze spotkania Zbyszka to jakaś ciemna krakowska kawiarnia. Przyprowadza mnie Stefan Kisielewski i mówi: „Musisz poznać naszego Patryka, na pewno się sobie spodobacie”. Przy stoliku siedział Zbyszek Herbert, który jako Patryk – to było jego drugie imię, Zbigniewa i Patryka jest tego samego dnia, 17 marca – pisywał w „Tygodniku Powszechnym” jakieś notki. To był rok 1950. Jeździłem do Krakowa odetchnąć świeżym powietrzem. W porównaniu z Warszawą było to właściwie wolne miasto. Dużo mniejsza presja ideologiczna, antykwariaty z mnóstwem przedwojennych książek. I „Tygodnik Powszechny”.

Wrażenie młodego filuternego człowieka. Był ode mnie sześć lat starszy, a nazywał mnie staruszkiem. W listach pisał zawsze „Staruszku” albo „Braciszku” – i to ja byłem tym starszym bratem. Różnicy wieku nigdy się nie czuło, bo Zbyszek miał szalenie figlarny styl życia. Wiedzą, zwłaszcza na temat historii sztuki, historii filozofii, niewątpliwie górował, ciągle czytał, ciągle się uczył. Dużo czytał filozofów klasycznych. Dużo Platona.

Fachowych rozmów na tematy filozoficzne nie przypominam sobie, ale to nie znaczy, że ich nie było – po prostu nie pamięta się tego po tylu latach. Pamiętam natomiast atmosferę rozmów ze Zbyszkiem, nieustannego poetyckiego figlowania. Emanował urokiem, emanował wdziękiem. Podczas wakacji odbijało się to źle na naszym budżecie. Chłopki, do których się szarmancko, oczywiście platonicznie, zalecał, liczyły nam więcej za śmietanę czy mleko. Za te wyszukane komplementy… Przez cały czas był rozpięty między autoironią a zaglądaniem rzeczywistości pod zabawną podszewkę.

Kilka razy dzwonił ode mnie do Jana Kotta i udawał jego wielbiciela z prowincji. I Kott się na to raz nabrał – pełna rewerencji ze strony „wielbiciela” rozmowa trwała przez godzinę. Chowaliśmy się pod poduszkę, żeby nie ryczeć ze śmiechu. Nie pamiętam, jak się ten wielbiciel miał nazywać, ale był z Bydgoszczy.

Rozmowy

Poznałem go wtedy, gdy kończył się przeprowadzać do Warszawy. Przedtem był w rozjazdach między Sopotem, gdzie mieszkała jego rodzina, Toruniem, gdzie skończył prawo, a Krakowem, gdzie między innymi studiował ekonomię.

Jego wcześniejszej biografii właściwie nie znam. Nigdy nie dowiedziałem się na przykład, jak to się stało, że miał krótszą jedną nogę. Postrzał? Złamanie? Brakowało mu części łydki, ale chodził tak, że nie można było tego zauważyć. Znałem go pewno z rok, kiedy, proponując jakąś dłuższą wyprawę, usłyszałem: „przecież ja kuleję”. Ja wtedy: „Co ty opowiadasz, nie wygłupiaj się”.

Co do swojej przeszłości był bardzo wstrzemięźliwy, a i ja nie bardzo pytałem.

Tworzyliśmy środowisko niepodległościowe, choć byliśmy oczywiście zupełnie niezorganizowani. Andrzej Biernacki, moja była żona Krystyna Pawłowska, Marta Miklaszewska (obecnie Olszewska), Januszek Pieniążek… Poloniści. Zbyszek miał też swoich znajomych prawników; tego środowiska nie znałem. Jakoś tak na boku należał do nas Lopek Tyrmand. No i Zygmunt Kubiak – Zbyszek był w jego sprawie sekundantem. Kubiak przyszedł do Lopka z narzeczoną. Takie ciasne mieszkaneczko. Tyrmand podszedł, by pomóc zdjąć płaszcz, a ona na to: „Dziękuję bardzo, sama się rozbiorę”. „Wspaniała kobieta – sama się rozbiera”, powiada Tyrmand, i Zygmunt Kubiak wyzwał go na pojedynek. Dzięki sekundantom udało się to jakoś załagodzić.

Minęło tylko kilka lat od wojny. Nie rozmawialiście o swoich przeżyciach?

Nie. Przynajmniej tak wprost nikt o to nie pytał. Myśmy nie mieli wątpliwości co do naszych poglądów. Jednak im mniej człowiek wiedział, tym lepiej. Rok 1950 to był czas, w którym ubecja aresztowała ludzi przychodzących na grób Kamila Baczyńskiego. Jeżeli człowiek wiedział, co myśli, to niekoniecznie musiał o tym opowiadać.

To skąd pan wiedział, co inny człowiek myśli?

Wystarczyło, że nie jest w ZMP ani w partii, byliśmy bardzo nielicznymi wyjątkami. Wystarczyło to, żeśmy chcieli rozmawiać ze sobą, a jakoś nie rozmawialiśmy z kimś innym. I że rozmawialiśmy o tym, a nie o czym innym. Dość było nie kłamać i to właściwie wystarczało, by się rozpoznawać.

Spędzaliśmy ze Zbyszkiem parę razy wakacje na Kanale Augustowskim, cztery czy pięć razy we wczesnych latach pięćdziesiątych, i o polityce rozmawialiśmy bardzo mało – po prostu dlatego, że nie było o czym mówić. Myśmy się nie interesowali rozgrywkami na szczytach władzy, nie planowali obalenia ustroju, nie planowali nawet życia na marginesie. To teraz bardzo trudno opisać, dlatego że późniejsze kategorie odniesienia były inne.

Myśmy nawet nie wspominali, że jak się mieszka na Mokotowie, to idąc do Biblioteki Narodowej, widzi się ogonek kobiet, które czekają, żeby zanieść paczkę więźniom na Rakowieckiej. Po lewej stronie Rakowieckiej nie można było chodzić, ten ogonek tam się ustawiał. Ale to nie był temat na rozmowy, bo i co było do powiedzenia?

Stefan Kisielewski wciągnął nas do klubu „wariatów-liberałów”, nawet nam kazał czytać Röpkego w przekładzie Mehoffera. Godziliśmy się na tych liberałów, skoro zgodziliśmy się na wariatów. I tak można było sobie żartować. Ale też pamiętam przypadkową rozmowę w 1951 roku z Pawłem Jasienicą. Pan Paweł powiedział: „No cóż, Amerykanie przegrali walkę o świat. Musimy się z tym pogodzić”. Bardzo wiele osób tak uważało i wyciągało z tego wnioski praktyczne. Myśmy nie wyciągali żadnych praktycznych wniosków.

Chcę wyraźnie podkreślić, że opór nie miał charakteru liczenia na cokolwiek. Na nic nie liczyliśmy.

Czy było z tym związane poczucie życia na marginesie?

To nie było poczucie, tylko rzeczywistość.

W 1952 albo 1953 roku przeniesiony został z Wrocławia do Warszawy Jacek Trznadel – żeby wzmocnić kadrę naukową warszawskiej polonistyki. Został asystentem. Ku naszemu zdziwieniu zaczął z nami (Januszkiem Pieniążkiem, Markiem Skwarnickim, ze mną) rozmawiać. Bo z nami nie rozmawiano, asystenci się do nas nie odzywali, i tyle.

Braliśmy udział w zajęciach, egzaminatorzy z przedmiotów ideologicznych mieli listę, która określała maksimum i minimum, tzn. minimum to była dwója, a maksimum trójka, sporadycznie czwórka. To, że nasza koleżanka (później pani profesor Irena Stasiewicz, kierownik Zakładu Historii Nauki w PAN) dostała od Adama Schaffa piątkę, bo on się tymi listami nie przejmował, wywołało skandal. W stanie wojennym spotkałem w Paryżu Jacka – przyznał mi się, że dostał naganę partyjną za to rozmawianie.

W zasadzie nie mieliśmy prawa przebić się do magisterium; mnie się udało, po półrocznej przerwie, bo strasznie się kłóciłem z Żółkiewskim na ćwiczeniach. Żółkiewski okazał się rycerski i dał mi etat w IBL-u, a jako pracownik Instytutu miałem obowiązek mieć magisterium.

To jest moja rozbudowana odpowiedź na pytanie, czy mieliśmy poczucie życia na marginesie. To, że Zbyszek nie mógł dostać innej posady, tylko zajmował się w Związku Nauczycielstwa Polskiego emerytami albo pracował w Torfprojekcie, też stąd się brało. To nie było poczucie marginesu, to był margines.

Zbyszek miał w Torfprojekcie szefową, która nazywała się Żenia Paryżer i wyglądała jak Żenią Paryżer. Zbyszek pocieszał się tym, że nikt na świecie nie ma szefowej, która się tak wspaniale nazywa. Ale dostawał głodową pensyjkę i musiał być przyczajony, a długo przyczajony być nie mógł i coś tam zawsze chlapnął. Albo oni sami odkrywali coś niedobrego w jego życiorysie. Już sam fakt, że jego ojciec był przedwojennym adwokatem, nie pomagał mu w życiu.

Czy pamięta pan mieszkanie Herberta w latach pięćdziesiątych?

Zbyszek mieszkał przez bodaj kilka lat na Wiejskiej, po nieparzystej stronie, naprzeciwko Czytelnika. Wynajmował na pierwszym piętrze razem z Władziem Walczykiewiczem pokój sublokatorski – zresztą ten pokój później występuje w Drugim pokoju, gdzie pojawiają się dwie panie, które wynajmowały ten pokój. Bardzo pilnowały cnotliwego życia swoich sublokatorów. Pamiętam, że raz – taka głupia historia – przyjmował dziewczynę, cóż, po prostu koleżankę. Musiał zamknąć ją w szafie, bo raptem jedna z bab tam wlazła. Biedna Zosia siedziała tam parę godzin.

To był pokój szalenie wysoki, zagracony, z mnóstwem książek, pokój dwóch ludzi, którzy mieli bardzo mało pieniędzy. Zbyszek miał ich bardzo mało. Ja byłem krezusem, bo dostawałem jakieś pieniądze od ojca, a Herbert miał tylko tyle, ile zarobił. Był bardzo na ten temat dyskretny. Później pożyczaliśmy sobie pieniądze, jakoś kombinowaliśmy, ale Zbyszek swoje trudne warunki życiowe bardzo skrywał.

Jak znosił niedostatek?

Bardzo cierpliwie. Myślę, że bardziej mu dokuczało, że nie robi tego, czego oczekuje po nim jego ojciec. Jego ojciec chciał, żeby on się zajął czymś rozsądnym. Nie pisaniem wierszy, tylko pracą w jakimś przedsiębiorstwie, żeby wykorzystać studia na Akademii Handlowej. A Zbyszek chodził na wystawy, siedział w bibliotece, obkładał się książkami. W tej sytuacji nawet praca w Torfprojekcie nie była taka łatwa, bo trzeba było na nią znaleźć czas.

Odwiedzałem państwa Herbertów w Sopocie. Pan Bolesław, który jest zresztą bohaterem paru wierszy, był typowym człowiekiem starej daty, o bardzo dobrych manierach i inteligenckim poglądzie na życie, ale poglądzie człowieka z zapleczem bankowym. Był antytezą bohemy.

Mama Zbyszka miała więcej zrozumienia dla jego życia. Ale kiedyś tata dał Zbyszkowi maszynę do pisania – symbol pojednania, to było w pięćdziesiątym którymś roku. Ja miałem pierwszy maszynę, przepisywałem na niej wiersze Zbyszka.

Jeździłem do Sopotu w zabawnej roli jakby gwaranta, że ze Zbyszkiem nic się strasznego nie dzieje – wszystko jest w porządku, ja jestem na studiach i wyglądam zupełnie normalnie. Że będę się nim opiekował, co było dosyć groteskowe wobec różnicy wieku pomiędzy nami. Zbyszek w tych wczesnych latach ani nie palił, ani nie pił, prowadziliśmy obaj bardzo harcerski sposób życia. Później dopiero stresy to odmieniły.

Chcielibyśmy wrócić do spływu kajakowego – jak to się organizowało?

Na pierwsze spotkanie przyjechaliśmy trochę przypadkowo. Mieliśmy jechać w Bieszczady, wszystko było przygotowane, ale dowiedzieliśmy się w ostatniej chwili, że tam jest plaga żmij, a nie mogliśmy dostać surowicy i strzykawki. Wobec tego pojechaliśmy do stacji Czeremcha, tam zawróciliśmy i ruszyliśmy na północ. Dotarliśmy do Augustowa – dlatego że ja jeszcze podczas wojny przeczytałem książkę Ossendowskiego Puszcze polskie i znałem ją prawie na pamięć, a obu nas w sposób ewidentny i bez słowa korciła ściana wschodnia. Myślę, że u Zbyszka była to świadoma albo nieświadoma tęsknota za tym, co zostawił; ja to odczuwałem, później to jakoś racjonalizując, jako tęsknotę za przedwojenną Polską, za Rzeczpospolitą. W Augustowie w PTTK-u, piękny budynek wkomponowany świetnie w krajobraz, wynajmowało się kajaki. Takie dykciaki, ciężkie, masywne. Trzeba było mieć parę kawałków dykty ze sobą, żeby lepić dziury, lepiło się żywicą. Roztapiało się żywicę na patelni, uważając, żeby nie wybuchła, i zalewało się łatę. Wynajmowaliśmy kajak na dwa czy trzy tygodnie, to kosztowało niewiele, i ruszaliśmy na spływ. Dwa razy wynajęliśmy kajaki w Augustowie, raz na Wigrach. Zabieraliśmy ze sobą prymus, spirytus woziło się w dętce do piłki (dętka się nie stłucze), no i zupę ogonową w kostkach, makaron, który mama robiła, resztę się dokupywało. Gotowało się albo na kocherze, albo przy ognisku. Turystów nie było prawie wcale.

Mam jeszcze jedno wspomnienie, wspomnienie polityczne tym razem. Rozbiliśmy nad Jeziorem Białym namiot, i patrzymy… obok w namiocie siedzi Zimand. Prawdziwy Zimand. Czyli potwór po prostu, potworny stalinowski potwór. On tam był razem z Waciem Sadkowskim, jego też znaliśmy aż za dobrze. Postanowiliśmy utopić Zimanda – wywiercić dziurę w kajaku i… zatkać kartoflem. Mieliśmy nadzieję, że na jeziorze kartofel wyleci i on się utopi. Niestety, Zbyszek zaspał.

Zimand przeżył (podejrzewam zresztą, że dobrze pływał, był bardzo wysportowany), w każdym razie byliśmy wtedy bardzo blisko zamachu politycznego brzemiennego w skutki. Całe szczęście, że do niego nie doszło.

Pływaliśmy całymi dniami, chodziliśmy na spacery po lesie, a wieczorami gadaliśmy przy ognisku, Zbyszek śpiewał powstańcze piosenki.

Z powstania warszawskiego?

Nie, z powstania 1863 roku.

Najbardziej heroiczny nasz wyczyn to była przeprawa przez rzeczki Bliznę i Rospudę do jeziora Blizno, oznaczona w przewodniku na dwie godziny. Zajęło nam to cały dzień. Burza pozwalała drzewa, rąbaliśmy je toporkiem, ciągnęliśmy kajaki, wieszając się u gałęzi jak małpy, właziliśmy do wody, potem zdejmowaliśmy pijawki. Wylądowaliśmy przy leśniczówce koło wioski Ateny o zupełnym zmierzchu, bardzo zmęczeni. Chwilę potem usłyszeliśmy głosy: „Kto tam?”. Pytali myśliwi, którzy czekali na dziki. Byli na tyle dobrze wychowani, że najpierw pytali, dopiero potem strzelali. Nigdy herbata nam lepiej nie smakowała.

W pokazywanym niedawno filmie Adama Pawłowicza siostra Herberta mówiła o tym, że raz jej wspomniał o swoich związkach z Armią Krajową.

Nigdy na ten temat z nim nie rozmawiałem.

Okazywanie 

Wie pan coś na temat młodzieńczych miłości Herberta?

Nie, Zbyszek o nich rzadko wspominał. Mam trochę jego nie ogłoszonych erotyków w rękopisie; on nie chciał ich ogłaszać. Są bardzo ładne, liryczne, dyskretne. Zbyszek był w ogóle bardzo dyskretny, jeśli chodzi o te rzeczy.

Wiedziałem oczywiście o takich czy innych zakochaniach, poznałem Kasię, jego żonę, wkrótce potem, kiedy on ją poznał, i przeżywaliśmy wspólnie perturbacje prowadzące do ślubu. Muszę powiedzieć, że Kasia jest osobą z pogranicza świętości, bo to, że Zbyszek tyle czasu żył mimo ciężkiej choroby i mógł pracować, zawdzięcza jej ogromnemu poświęceniu. Najpierw myślałem, że ona jest zbyt ustępliwa. Teraz widzę, że tak chyba było najlepiej.

Zbyszek nie znajdował odpowiedniego wyrazu, żeby o Kasi pisać. Podobnie z ogromnym trudem znajdował wyraz, żeby pisać o ojcu. Ja byłem tą osobą, która powiadomiła go o śmierci ojca. Zbyszek był za granicą, ojciec nie chciał, żeby wrócił. Wiedział, że miałby trudności z odzyskaniem paszportu. W końcu rodzina poprosiła mnie, bym go powiadomił, po prostu bali się napisać, że dopiero teraz dają znać. I Zbyszek wtedy napisał list do mnie o ojcu. Wtedy zrozumiałem, że stosunek do ojca był dla niego czymś ogromne ważnym, do ujęcia tylko przez jakieś liryczne filtry.

Był poetą, który się kryje za maską, a czy był też takim człowiekiem? Nie opowiadał o sobie…

Nie, nie opowiadał. Opowiadał tylko w chwilach krytycznych, kiedy przestawał nad sobą panować. Ale wtedy, kiedy się nad sobą nie panuje, nie jest się sobą. On przez cały czas miał do siebie stosunek taki jak w wierszach o Panu Cogito – odbita w lustrze twarz, której przygląda się z podejrzliwością. Był człowiekiem ogromnie uczuciowym, ale mającym nieufność do wyrażania uczuć. Na ten temat rozmawialiśmy dużo à propos Conrada, bo tośmy obaj rozumieli. Lęk przed ekshibicjonizmem, szalenie silny. U Zbyszka jeszcze niechęć do ekshibicjonizmu poetyckiego.

Napisałem pierwszą recenzję jego wierszy – to był debiut, nikt się do tego nie rwał. Zresztą to nie ja powinienem był pisać, miałem zbyt osobisty do nich stosunek. Ja jadłem Herberta, ogromnie dużo mu zawdzięczam, ale nie potrafię tego opisać. Mieliśmy podobne poczucie humoru (ja miałem niedorozwinięte, dopiero je rozwinąłem, starając się go naśladować). Napisałem w tej recenzji, że oto znalazł się następca Baczyńskiego. Zbyszek nie był tym zachwycony on nie czuł pokrewieństwa poetyckiego z Baczyńskim; żadnej skłonności do baroku poetyckiego, żadnej skłonności do bardzo otwartego liryzmu. A teraz widzę, że miałem rację. Dlatego że teraz, z perspektywy, dostrzegamy, że poczucie więzi z losem zbiorowym, które jest u Baczyńskiego tak szalenie silne, występowało też u Herberta.

Później o Baczyńskim rozmawialiśmy nieraz. Pokazywałem mu Baczyńskiego bardziej realistycznego, gorzkiego, tragicznego. Trochę go to przekonało. Łączyło ich nie słowo, ale poczucie więzi z losami zbiorowości i poczucie odpowiedzialności – tylko zupełnie inaczej wyrażane.

Myślę, że Zbyszek odczuwał chwilami tęsknotę, żeby się identyfikować z losem Baczyńskiego, żeby się spełnić. To jest i zrozumiałe, i samobójcze. Łączyło ich także poczucie tragizmu. Z tym że Baczyński był poetą o wiele bardziej ortodoksyjnie chrześcijańskim, a Zbyszek był ogromnie przejęty chrześcijaństwem, trudno go jednak nazwać ortodoksem. Wiersz U wrót doliny świadczy o tym, że przeżywał Sąd Ostateczny, ale i zaglądał za jego kulisy.

Chodził do kościoła?

Nie wiem, jak było później; w latach pięćdziesiątych na pewno tak. Rozmawialiśmy na tematy metafizyczne, ale znowu – w sposób zupełnie pozaprywatny. Nie bardzo sobie wyobrażam, żebyśmy sobie zadawali pytania na ten temat. Widywałem Zbyszka modlącego się, ale nigdy z nim o tym nie rozmawiałem. Obaj, bez słowa zresztą, traktowaliśmy wiarę jako coś bardzo prywatnego – to znaczy, trzeba dawać świadectwo, ale o tym się nie mówi. To tak jak z wielką miłością – to nie jest rzecz do pokazywania.

Pamięć

Przeczytam kawałek listu, który leży tu na wierzchu… zaraz… z Berlina: „Niedawno odbył się w tutejszej Akademii Sztuki wieczór poświęcony autorowi «Ferdydurke». Wypadło ładnie, sala nabita, dużo młodzieży. Czytałem między innymi fragmenty jego dziennika, sala przyjęła to entuzjastycznie, co potwierdza moje przypuszczenia, że jednak są masochistami.

Boję się jednak, że urodzę mysz. Cała trudność życia intelektualnego polega na zachowaniu równowagi między czytaniem (konsumpcją) a pisaniem. Stwierdziłem nie po raz pierwszy, że jestem typowym konsumentem, przeczytałem z dziesięć historii Niemiec, trzytomowy zbiór materiałów źródłowych, źródeł do okresu 1815-1933 całą masę, innych specjalnie dotyczących Germanów i Wiślan, a mało z tego przeciekło na papier i sądzę, że nie będę się bawił w historyka i proroka, napiszę coś subiektywnego i niesprawiedliwego”. To jest jedyny ślad po jakimś tekście, który planował.

Tu coś typowego: „Kochany Staruszku, mecenasie i opiekunie. Dziękuję serdecznie za list i dobre słowa. Wszystkie Twoje poprawki [jakieś stylistyczne drobiazgi – Z.N.] przyjmuję ze spuszczoną głową. […] Grzeszny jestem, niedbały, czasem mnie to gnębi, a właściwie wciąż gnębi moja niedoskonałość. Chciałbym być wyższy i szczuplejszy i bardziej blondyn niż brunet. Chciałbym wstawać rano o szóstej i po krótkiej modlitwie i gimnastyce godzinkę czytać Stary Testament, Odyseję i Horacego, oczywiście w oryginale. Chciałbym więcej i dużo lepiej pisać, a nie oddawać się bezpłodnym marzeniom. Chciałbym, aby w ojczyźnie mojej… chciałbym być dobrym przyjacielem… dobrym mężem… O Boże, Boże. A tu tak – zima idzie, jajka podrożały, w gajach umilkł śpiew ptasząt, więc siedzę i pracuję”. Wiele z tych listów to proza na poziomie szkiców albo bajeczek.

Jeszcze taki fragment: „Z Panem Cogito kłopoty. Stał się ostatnio bardzo sentymentalny. Napisał taki utwór, przesyłam go Tobie jako spowiednikowi. To późnojesienny wiersz Pana Cogito przeznaczony do pism kobiecych”.

Przeczytałem to, żeby oddać atmosferę rozmów i korespondencji: między serio a przedrzeźnianiem.

Dużo wyjeżdżał za granicę, długo tam mieszkał. Dlaczego wrócił?

Dużo wyjeżdżał i szalenie przeżywał powroty. Kiedy przyjechał na pogrzeb mamy, był straszliwie zdenerwowany – bał się, że go znowu nie wypuszczą. To były okropne stresy. Czuł się tutaj jak w klatce.

Na ten temat sporo żeśmy korespondowali. Jego Powrót prokonsula jest deklaracją, że jednak wróci, ale chodziło mu o to, by wrócić jak najpóźniej. Ja się obawiałem, że jeżeli na dłużej zostanie, to po prostu straci kontakt z czytelnikami. Gnębiło mnie to, kiedy widziałem pisarzy emigracyjnych – na przykład Wierzyńskiego, którego bardzo lubiłem, ale który sam zdawał sobie sprawę, że żyje w zupełnie innym świecie, nadaje na innej częstotliwości. Gdyby Zbyszek został za granicą, wszystko by się ucięło. Tutaj miał trudności, zwłaszcza gdy w latach siedemdziesiątych włączył się w obronę braci Kowalczyków, w protesty przeciw konstytucji – ale mimo wszystko w jakimś obiegu był. Zależało mi, żeby w tym obiegu został. Nie za inną cenę niż za cenę wejścia do klatki.

Człowiek robi, co chce, oddycha wolno, i to wszystko oddaje, przechodząc granicę. On to odczuwał boleśnie. Heroiczny wysiłek, że przyjechał na pogrzeb matki, straszne nerwy, że go znowu nie wypuszczą. Ale też nic nie robił, żeby to sobie ułatwić.

Pierwodruk: „Życie”, 1-2 sierpnia 1998. Cyt. za: Poznawanie Herberta 2, Wybór i wstęp Andrzej Franaszek, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2000.